Post

Festiwal muzyki i sztuki Outside Lands w San Francisco

Outside Lands Music Arts Festival w San Francisco wydawał mi się wielkim wydarzeniem od czasu, gdy po raz pierwszy o nim usłyszałem. Może nawet za bardzo. To było ogromne wydarzenie z gigantycznymi występami na głównej scenie, które miało objąć duży obszar Golden Gate Park z szerokim wachlarzem wydarzeń i rozrywek. Brzmi świetnie. Z jakiegoś powodu wydawało mi się to również dużym ryzykiem. Mamy inne festiwale w parku (Hardly Strictly Bluegrass jest tuż za rogiem...), ale ten wydawał się niebezpieczny. Czy to będzie dom wariatów? Jak się tam dostaniemy? Czy ludzie będą płacić tyle pieniędzy? Czy park zostanie pozostawiony sam sobie? Dlaczego nigdy wcześniej nie było "legalnego" nocnego koncertu w Golden Gate Park?

Poważnie... Piętnaście lat temu przyczołgałabym się tu z Georgii, naga w deszczu, żeby być tego częścią. Niedawno myślałem o pominięciu tego wszystkiego, ponieważ byłem zaniepokojony myślą, że mógłbym się w to wmieszać. Czasy, jak to się mówi, się zmieniły. Ale jest jedna rzecz, która się nie zmieniła...

Golden Gate Park jest z natury świetnym miejscem do oglądania ludzi grających muzykę, i oczywiście nie jestem jedyną osobą, która jest tego zdania. Podczas podróży pociągiem dowiedziałem się, że wiele osób było bardziej niż szczęśliwych, że zapłaciło wysoką cenę za wstęp, by zobaczyć te zespoły w takim otoczeniu.

Słyszałam, że niektórzy ludzie narzekali na ruch w okolicy, ale nie mogę sobie wyobrazić, że festiwal miał z tym coś wspólnego. Jestem przekonany, że około sześćdziesiąt tysięcy ludzi, którzy przybyli w sobotę, jechało N-Judah, jednym z systemów tranzytowych San Francisco, aby się tam dostać.

I zapłacili ponad 85 dolarów za bilet, aby dostać się do środka, kiedy już tam dotarli. PRZED Ticketmasterem! Małe dzieci też! Może się zapędzam, ale czy wyobrażacie sobie, że w wieku piętnastu lat poprosiliście rodziców o bilet na koncert za 100 dolarów? To kosztuje zespół o wiele więcej, aby poruszać się teraz niż to miało miejsce trzy lata temu. Nie mówię, że cena była skandaliczna, po prostu nie byłem pewien czy ludzie to zapłacą. Pokazuje, co wiem.

Oto gdzie rzeczy stają się magiczne. To jest ta część, która naprawdę mi się podoba. Golden Gate Park potrafi przyjąć taką liczbę ludzi i sprawić, że tłum wydaje się mały. Widziałem to już wcześniej, ale zawsze jestem zdumiony. Przez cały weekend ani razu nie doznałam klaustrofobii, a mam do tego predyspozycje. Nigdy nawet nie rozważałam wyjazdu na Bonnaroo, ponieważ słyszałam o ludziach siedzących w swoich samochodach przez osiem godzin w korku po przybyciu na miejsce! Co się dzieje, gdy chcesz wyjechać?

Nie czekałam w żadnych szalonych kolejkach przez cały weekend, gdy tylko znalazłam się w bramie parku. Przenośne toalety były tak ohydne, jak można się było spodziewać, ale nie trzeba było długo czekać, by doznać upokorzenia korzystając z jednej z nich. Wybór piwa był Heineken lub Heineken Light, ale można było podejść i cierpieć upokorzenie, jeśli było się tak skłonnym.

Muzyka

Wszedłem do środka około 2:30 w sobotę i skierowałem się prosto do Avenues Stage, żeby zobaczyć The Coup, hip-hopową potęgę z Oakland. Ci ludzie rzucają sianem od momentu wejścia na scenę do momentu, kiedy zostawiają po sobie krater. Skład był skromniejszy niż ten, do którego jestem przyzwyczajony, ale spadek liczby członków został zrównoważony przez dzikość tych, którzy byli obecni, dając nam surowsze brzmienie, które dobrze współgrało z ich przesłaniem. Zdążyłem na "Get That Monkey Off Your Back" i kilka innych ulubionych kawałków z ich epickiego albumu "Pick A Bigger Weapon".

Boots Riley i spółka dają czadu tak mocno, jak żaden inny zespół, a dziś zrobili to z gitarą, basem, perkusją i wokalem, jak za dawnych lat. Prawie. Ktoś od czasu do czasu włączał skądś sample. Nigdy nie mogłam się zorientować skąd one pochodzą, ale były na czas i pasowały do utworu, więc czapki z głów. Dźwięk był wyraźny i czysty, a basy nie przytłaczały, co zawsze jest dla mnie problemem na hip-hopowych imprezach. The Coup zakończyli swój set o czasie i wtedy Boots poświęcił trochę czasu na przedstawienie swoich racji. Przypomniał nam, że nie można głosować na zmiany, że trzeba je wprowadzać samemu. Że to nie wola w sercu polityka, ale wola ludzi jest bodźcem do działania. Boots Riley to człowiek, który ma wiele do powiedzenia, a ja zawsze cieszę się, że jestem w pobliżu, gdy to mówi. Żałuję tylko, że The Coup nie zagrali w mieście późno w nocy, żebym mógł usłyszeć od niego więcej.

W tym momencie opuściłam Avenues Stage i udałam się na Lands End Stage, by zająć miejsce dla Toma Petty'ego. Byłem pięć godzin wcześniej, a Galactic's Crescent City Soul Krewe właśnie się rozkręcał, kiedy rozbiłem obóz obok jednej z wież głośnikowych Meyer Sound. Firma ma siedzibę w Berkeley, podobnie jak Another Planet, więc ucieszyłem się widząc lokalne firmy współpracujące przy takim projekcie. Ludzie z Meyer również wykonali kawał dobrej roboty, ponieważ wszystkie zespoły były słyszalne daleko i szeroko przez cały dzień, z relatywnie niewielkim "krwawieniem" z jednej sceny na drugą. Czułem, że otrzymuję dobry miks zarówno z głównych głośników, jak i z wieży, więc pozostałem na swoim miejscu przez resztę popołudnia.

The Soul Krewe składał się z chłopaków z Galactic i Dirty Dozen Horns przez większość setu. Cyril Neville pojawił się w końcu, by zaśpiewać w "Gossip", który był jego jedynym singlem wydanym jako artysta solowy, i kilku innych, w tym "Big Chief" Earla Kinga. Muzyka była tak uroczysta, jak często bywa muzyka nowoorleańska, ale nie byłem jakoś szczególnie poruszony dźwiękami z tej sceny. Być może wolałbym zobaczyć Neville'a z jego rodzinnym zespołem lub Dirty Dozen w pojedynkę, bo jak na mój gust, w brzmieniu zespołu było trochę tłoczno.

Kolejna na liście była licencjonowana legenda lat 60-tych, a hippisi zaczęli się wlewać wraz z mgłą. Widziałem, jak jeden podstarzały hipis przedstawił dwóch przyjaciół, którzy mieli to samo imię. Uśmiechał się niewyraźnie i przez cały czas kręcił głową, jakby to było najbardziej tajemnicze doświadczenie w jego życiu. Ogólnie rzecz biorąc, hipisi byli dobrze reprezentowani, choć nie tak licznie, jak można by się spodziewać. Swoją obecność zaznaczali raczej za pomocą rekwizytów, na które składały się głównie słoneczniki, kapelusze błazna i hula-hoop. Starsi byli nadal wygodnie ubrani w swoje tie-dyes, tak jakby nie dostali jeszcze notatki na ten temat. Byłem przygotowany na tych ludzi i na tłum bractw, ale byłem trochę zaskoczony liczbą dzieci w obecności. Ci mali faceci przybyli w najróżniejszych schronieniach, transporterach, uprzężach i tym podobnych. Tradycyjny wózek dziecięcy odszedł chyba do lamusa. Niemowlęta były bardzo miłe, choć nie tak hojnie obdarowywały swoimi dobrami jak niektórzy.

Stevie Winwood wszedł na scenę ze swoim zespołem o 4:10 i zabawił nas zestawem piosenek, w którym zdecydowanie zabrakło hitów z lat 80-tych. Od razu wczuł się w klimat Santany, ku uciesze zgromadzonych, ponieważ zagrał kilka ulubionych utworów Traffic i kilka ze swojego najnowszego wydawnictwa, "Nine Lives". "Low Spark of High-Heeled Boys" było dla mnie punktem kulminacyjnym, gdy podrasował aranżację i rozprzestrzenił się na kolejny numer bez utraty rytmu. Wszyscy wiedzą, że Winwood potrafi rozpalić organy, ale dziś jego gra na gitarze była rewelacją. W "Dirty City" zagrał partie, które na nagraniu wykonuje Eric Clapton, a które ledwo odróżniłem. Solówki Winwooda nigdy nie były krzykliwe ani ruchliwe. Grał głównie bluesowe skale z dużą ilością sustainu i przesteru - dokładnie tak, jak lubię. Jego zespół zagrał "Dear Mr. Fantasy" jako trio na zakończenie swojego setu, a ludzie zaczęli się trochę awanturować. Niektórzy z obecnych na koncercie prawdopodobnie widzieli, jak Grateful Dead wykonują ten utwór dokładnie z tego miejsca, w którym stali. Powietrze było już pachnące i chłodne, ale Ben Harper miał przed sobą gorącą scenę, na którą musiał wkroczyć.

Ben Harper & The Innocent Criminals to zespół, do którego podchodziłem z najmniejszym entuzjazmem, ale muszę przyznać, że facet daje niezłe show. Jego fani są pobożni, a on sam wnosi do swojego występu pewną dozę religijnego zapału. "Better Way" było mocnym otwieraczem, ale od tego momentu już nie odpuszczał. "Diamonds On The Inside" był ulubieńcem tłumu, ale jego cover "Use Me" Billa Withera był dla mnie punktem kulminacyjnym jego występu. Ciężko wyobrazić sobie bardziej funkową linię basu, ale ten moment wydawał się nieco zagubiony dla ludzi wokół mnie. Mimo to uznałem, że był to odpowiedni hołd dla jednego z pionierów popularnej afroamerykańskiej muzyki z przesłaniem. Może uda nam się wyciągnąć samego Withersa z emerytury na przyszłoroczną imprezę...

Mówiąc o imprezie: Tom Petty & the Heartbreakers byli następni i doprowadzili noc do zdumiewającego zamknięcia. Miło jest widzieć młodszy zespół, taki jak Innocent Criminals, który tak dobrze radzi sobie na takiej arenie, ale Heartbreakers wynoszą dobry gust i muzykalność na zupełnie inny poziom. Nikt nie gra za dużo i nie depcze sobie po piętach. Mike Campbell jest już oficjalnie Bogiem Rocka, ponieważ brał solówki z dalekiego końca sceny i grał na Telecasterze z podwójną szyjką w kilku wybranych utworach. Petty przechadza się z uniesionymi rękoma jak królewna z kreskówki pomiędzy utworami i wszystko to wydaje się być w 100% prawdziwe.

Zespół otworzył "You Wreck Me", zamknął "American Girl", a pomiędzy nimi zagrał szesnaście utworów. Tłum towarzyszył im w każdej sekundzie tej drogi. Jest to o tyle niezwykłe, że w trakcie samego "Honey Bee" trzykrotnie doszło do całkowitej utraty dźwięku, a nikt nie przestał śpiewać ani uśmiechać się podczas tych przestojów. (Słyszałem, że Radiohead spotkało to samo w piątek, choć nie byłem obecny, by być tego świadkiem). Petty zaprosił na scenę Steve'a Winwooda, a The Heartbreakers posłużyli mu za support przy klasycznym "Can't Find My Way Home" Blind Faith i "Gimme Some Lovin" Spencer Davis Group. To był dla mnie punkt kulminacyjny festiwalu i zespół mógł go po tym zakończyć, ale wciąż miał w sobie wiele, by nas wykończyć. Zanim skończyli grać, Heartbreakers pomogli wszystkim zapomnieć o chłodzie i sprawili, że wszyscy byli uśmiechnięci. Ja osobiście wciąż chciałam więcej, ale byłam wdzięczna, że w ogóle mogłam tam być. Wydawało mi się, że wydarzyło się coś naprawdę wyjątkowego i już nie mogę się doczekać, by odtwarzać tę taśmę w mojej głowie przez kolejne dni.

Niedziela była dla mnie pewnym rozczarowaniem, być może dlatego, że byłam tak poruszona poprzedniej nocy, ale bardziej prawdopodobne jest to, że każdy zespół, który chciałam zobaczyć był zaplanowany przeciwko sobie. Zdecydowałam się zobaczyć Sharon Jones & the Dap-Kings zamiast moich bohaterów z rodzinnego miasta - Drive-By Truckers. Widziałem Truckersów niezliczoną ilość razy, a za Dap-Kings tęskniłem za każdym razem, gdy miałem okazję ich zobaczyć. Udałem się na Sutro Stage, aby zobaczyć pierwsze piętnaście minut koncertu Truckersów i już nie wróciłem. Powinienem był wiedzieć lepiej niż próbować wyjść, kiedy już zaczęli. Są zbyt dobrzy, by ich przegapić, a przemieszczanie się pomiędzy dwoma scenami było zbyt kłopotliwe.

To jest właśnie kompromis pomiędzy świetnym dźwiękiem na festiwalu na świeżym powietrzu: będziesz musiał pokonać trochę terenu, żeby dotrzeć tam, gdzie chcesz. Nie można mieć scen zbyt blisko siebie, bo skończy się to bitwą o dominację dźwięku. W międzyczasie twoi ulubieni wykonawcy zaczynają lub kończą swoje sety, podczas gdy ty jesteś w drodze. Zdecydowałem się wybrać jedną scenę i trzymać się jej, choć z perspektywy czasu mogłem to zrobić nieco inaczej. The Truckers mieli pewne problemy z dźwiękiem, ale uniknęli zaciemnień, które nękały sety headlinerów. Zachowali się jak prawdziwi wojownicy szos i wyglądało na to, że dobrze się przy tym bawią. Shonna Tucker, basistka grupy, zaśpiewała "I'm Sorry Huston" i powiedziała niektórym członkom publiczności, że byli "zbyt słodcy... albo zbyt pijani". Patterson Hood, najbardziej widoczny lider Truckera, poświęcił trochę czasu, aby poprzeć naszego kandydata Demokratów na prezydenta, podczas gdy Mike Cooley i John Neff wyglądali cool i grali na gitarach. Set Truckera był krótki jak na ich standardy i odniosłem wrażenie, że dopiero się rozgrzewali, gdy kończyli występ. Tak to już bywa w festiwalowej krainie...

Następnie wystąpił Widespread Panic, który jako drugi zespół z rzędu na Sutro Stage reprezentował tętniącą życiem scenę muzyczną Athens w stanie Georgia. Widziałam tych facetów zawstydzającą ilość razy i są prawdziwymi profesjonalistami, ale w niedzielę nie było mi to dane. Często raczą swoich fanów kilkoma rzadkimi utworami podczas większości koncertów, ale setlista była pozbawiona jakichkolwiek niespodzianek i miałam wrażenie, że przeszkodziły im w tym również ograniczenia czasowe. Zwykle grają dwa sety z przynajmniej jednym bisem, ale na tym festiwalu zostali zdegradowani do jednego, wydłużonego seta. Jeśli dodamy do tego brak pokazu świateł, to mamy do czynienia z niestandardowym doświadczeniem Widespread.

Ci faceci grają kilka koncertów z rzędu bez powtarzania utworów i miałem nadzieję na jakiś ukłon w stronę ich historycznego otoczenia, ale nic z tego nie wynikło. Każdy artysta ma prawo grać wszystko, co chce, w dowolnym czasie i nikt nie powinien być ograniczany przez oczekiwania publiczności. Panic robi to już od ponad 20 lat, więc jestem pewien, że mieli jakiś plan w głowie. Może chcieli się rozluźnić w trakcie nowej trasy. A może byłem trochę nadgorliwy z moimi przewidywaniami co do ich pierwszego koncertu (według mojej wiedzy) w Golden Gate Park. A może zirytowały ich pierwsze dźwięki z innej sceny, które wtargnęły w ich przestrzeń podczas spokojniejszego fragmentu "Her Dance Needs No Body".

Próbowałam dostać się na Twin Peaks Stage, żeby zobaczyć część setu Wilco po Widespread Panic, ale nie mogłam podejść na tyle blisko, żeby dobrze słyszeć. Kiedy się zbliżyłem, ćwiczyli właśnie potrójny atak gitarowy w "Impossible Germany". Tłum był jak zwykle rozentuzjazmowany, a ja zawsze chętnie oglądam miniaturowe komediowe popisy Jeffa Tweedy'ego między piosenkami, ale w tym momencie byłem już całkiem wykończony. Tom Petty pozostawił po sobie ciężką dziurę do wypełnienia na głównej scenie poprzedniego wieczoru, a Jack Johnson nie brzmiał na takiego, z miejsca, w którym stałam. Nie można było tego powiedzieć żadnej z kobiet na widowni. One go uwielbiają i są o wiele bardziej odpowiednie do relacjonowania jego setu niż ja. Nie znam nazwy ani jednej piosenki. Mówię poważnie.

It's a Wrap

Opuszczałem park z Sutro Stage, gdy Johnson kończył swój występ i z radością zauważyłem, że śmieci na boisku były o wiele mniej imponujące niż się spodziewałem. Nie mogę sobie wyobrazić opuszczenia Golden Gate Park bez posprzątania po sobie i wydaje się, że większość ludzi była podobnego zdania. Uważam ten festiwal za sukces i jestem bardzo szczęśliwa, że mogłam być jego świadkiem. Ludzie z Another Planet Entertainment to klasa sama w sobie i założę się, że przyszłoroczny festiwal będzie bardziej dopracowany i precyzyjny niż ten inauguracyjny. To musi być trudne, żeby coś takiego ruszyło z miejsca. Cieszę się, że ktoś tutaj ma na tyle odwagi, by spróbować. APE zostało założone przez ludzi, którzy blisko współpracowali z legendarnym promotorem koncertów, Billem Grahamem. W 1991 roku darmowy koncert zgromadził 300,000 ludzi w Golden Gate Park, aby uczcić pamięć Grahama, który zginął w katastrofie helikoptera niedaleko Vallejo wcześniej tego samego roku. Wyobrażam sobie, że Graham byłby dumny ze swojego potomstwa za zapewnienie San Francisco tak pamiętnego wydarzenia w tak bukolicznej scenerii.